Rowerowa wolność totalna

Są takie chwile na drodze, kiedy człowiek naprawdę zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie wjechał w równoległy wszechświat. Najczęściej dzieje się to wtedy, gdy znikąd, z absolutną pewnością siebie, na jezdnię wjeżdża rowerzysta w wersji „nieśmiertelny”. Czy to klasyczny składak, czy elektryczny potworek potrafiący wystrzelić jak katapulta – kierunek zawsze ten sam. Wprost przed maskę, czasem bez jednego spojrzenia w bok, jakby otaczała go magiczna tarcza ochronna.

Tymczasem w tym samym świecie kierowca, aby w ogóle usiąść za kółko, musi przejść pełną drogę krzyżową obowiązków. Kursy, teoria, praktyka, stresujący egzamin, prawo jazdy w kieszeni, ważne OC, regularne badania techniczne i oczywiście znajomość przepisów, bo bez tego ani rusz. Każdy dokument musi być aktualny, każde światło sprawne, a każda pomyłka grozi mandatem, punktami i kolejną wizytą w urzędzie. Kierowca to mieszanka kierownika projektu, księgowego i prawnika w jednej osobie — wszystko po to, by móc legalnie przemieścić się z punktu A do B.

A obok tego równolegle funkcjonuje drugi świat, świat nieograniczony, pozbawiony formalności, śmielszy i — nie bójmy się użyć tego słowa — beztroski. Świat rowerzystów.

Rowerzysta to jedna z nielicznych osób w ruchu drogowym, która może zasiąść na swoim pojeździe, nie zdając żadnego egzaminu i nie okazując żadnego dokumentu. Prawo jest tu bezlitosne w swojej prostocie: jeśli masz osiemnaście lat, możesz wsiąść i jechać. Bez licencji, bez formalnej weryfikacji, bez potwierdzenia, że wiesz choćby jak działa zasada prawej ręki. Nie ma znaczenia, czy jest to rower kupiony na promocji w markecie, czy elektryczny model pędzący szybciej niż połowa miejskich samochodów ruszających spod świateł.

Do tego dochodzi jeszcze jeden element tej rowerowej wolności totalnej: brak obowiązku noszenia kasku. W Polsce nikt nie wymaga, by rowerzysta zabezpieczał głowę, nawet jeśli pędzi między samochodami, przecina skrzyżowania pod kątem dowolnym albo postanawia wjechać na ruchliwą arterię po zmroku. Nawet dzieci, które ledwo sięgają nogami do pedałów, nie mają takiego obowiązku — a co dopiero dorośli uczestnicy ruchu. Kask jest jedynie opcją, dodatkiem, czymś, co można założyć… albo uznać, że fryzury szkoda.

Rzeczywistość na drodze wygląda więc jak niekończący się odcinek paradokumentu. Tu kierowca, który boi się o każdy brakujący dokument, i obok rowerzysta, który przejeżdża na czerwonym z taką gracją, jakby wykonywał choreografię do własnej muzyki. Ten sam rowerzysta kilka kilometrów dalej pojawia się na chodniku, slalomem między pieszymi, a później skręca na przejście dla pieszych, przecinając jezdnię w poprzek bez choćby symbolicznego spojrzenia w lewo.

Najbardziej zaskakujące jest to, że w świecie pojazdów z napędem wszystko jest regulowane, opodatkowane i sprawdzane, podczas gdy użytkownik roweru może w zasadzie nie wiedzieć, że ustawa Prawo o ruchu drogowym istnieje. Nie musi mieć OC, nie musi mieć badań technicznych, nie musi znać przepisów, nie musi mieć żadnego dokumentu, a na dodatek – nie musi zabezpieczać własnej głowy, choć pędzi w otoczeniu dwutonowych maszyn.

Można odnieść wrażenie, że cały system drogowy został zbudowany wokół założenia, że kierowca jest potencjalnym zagrożeniem, a rowerzysta — niewinnym turystą. Problem w tym, że na drodze nikt nie jest niewinny z definicji. Każdy uczestnik ruchu ma wpływ na to, co się dzieje. Tylko że jeden odpowiada za ten wpływ dokumentami, przepisami i finansami, a drugi — jedynie własnym przekonaniem, że „na pewno go widać”.

Może więc przyszedł czas, by przestać udawać, że rower to sprzęt rekreacyjny, który przypadkiem znalazł się na skrzyżowaniu obok samochodów i ciężarówek. Skoro jeździmy po tych samych drogach, może warto zacząć obowiązywać te same podstawowe zasady? Nie po to, by tworzyć rowerzystom biurokratyczną kulą u nogi, ale po to, by każdy wiedział, jakie są reguły gry.

Bo dopóki obok kierowcy obciążonego przepisami jedzie człowiek, który nie musi wiedzieć nawet, że jakiekolwiek przepisy istnieją — dopóty ruch drogowy zawsze będzie przypominał trochę teatr absurdu. Taki, w którym jedna strona gra według scenariusza, a druga improwizuje. Bez próby generalnej, bez przygotowania i, jak widać coraz częściej, bez kasku.

Bezpiecznego dnia wszystkim!

Scroll Up