BO – od entuzjazmu do nudnego obowiązku

Gdy w 2014 roku Gdynia ogłaszała pierwszą edycję Budżetu Obywatelskiego, w powietrzu czuć było świeżość i nadzieję. Mieszkańcy po raz pierwszy dostali realne narzędzie do decydowania, na co pójdzie część miejskich pieniędzy. Zgłaszanie projektów, zbieranie głosów, wspólne dyskusje na osiedlowych forach – to wszystko dawało poczucie sprawczości. Idea była prosta: kto zna miasto lepiej niż ci, którzy w nim żyją? To mieszkańcy wiedzą, gdzie brakuje ławek, które chodniki wołają o remont i jakie inicjatywy kulturalne naprawdę mają sens.

Pierwsze lata potwierdziły, że pomysł chwycił. W debiutanckim głosowaniu wzięło udział ponad 40 tysięcy osób, co dawało frekwencję sięgającą 17 procent. W kolejnych edycjach udało się nawet przebić ten wynik – w 2015 roku udział wzrósł do około 20 procent. Jak na lokalne konsultacje to liczby imponujące, świadczące o tym, że mieszkańcy naprawdę chcieli mieć wpływ na swoje miasto.

Z czasem jednak entuzjazm zaczął się kruszyć. Frekwencja malała niemal z roku na rok: 18,5 procent w 2016, 15,6 w 2017, 13 w 2018. W ostatnich edycjach trudno było nawet zbliżyć się do dziesięciu procent. W 2023 roku głos oddało nieco ponad dziewięć procent uprawnionych, a w 2025 – już tylko około ośmiu i pół. Różnica w stosunku do pierwszych lat jest bolesna i trudno ją zrzucić wyłącznie na „efekt nowości”.

Co się stało z tą ideą?

Część odpowiedzi przyniosły zmiany w polskim prawie. Ustawodawca wprowadził obowiązek organizowania Budżetu Obywatelskiego w miastach na prawach powiatu i określił minimalną wysokość środków, które muszą być na to przeznaczone. Na papierze wyglądało to jak wzmocnienie partycypacji – mieszkańcy mieli zyskać pewność, że miasto nie zrezygnuje z tej formy współdecydowania. W praktyce jednak dla wielu samorządów, w tym Gdyni, BO stał się przede wszystkim prawnym wymogiem. Z inicjatywy obywatelskiej, która miała łączyć i angażować, zrobiło się cykliczne zadanie do odhaczenia w kalendarzu urzędnika.

A kiedy coś staje się obowiązkiem, traci blask. Mieszkańcy coraz częściej narzekają na skomplikowane procedury, powtarzalne projekty i długie terminy realizacji. Nie pomaga fakt, że część zwycięskich pomysłów jest na tyle mało spektakularna, iż trudno zauważyć efekty w codziennym życiu. Jeśli głosujesz, a potem przez lata nie widzisz realnych zmian, entuzjazm siłą rzeczy stygnie.

Siermiężna promocja

Do tego dochodzi jeszcze jeden, bardzo widoczny problem – sposób promocji samego budżetu. Z mojej perspektywy wygląda to tak, jakby miasto uparło się, by komunikować tę inicjatywę najnudniej jak się da. Kampanie informacyjne przypominają raczej siermiężny marketing końca lat 90., niż współczesne, angażujące działania. Zero kreatywności, zero pomysłu na świeży przekaz, a już na pewno zero wyczucia mediów społecznościowych. W dobie TikToka i krótkich, chwytliwych form treści taki marketing sprawia wrażenie anachronicznego i zniechęca do udziału. Trudno oczekiwać, że młodsi mieszkańcy poczują ekscytację, skoro promocja wygląda jak plakat z czasów modemów i Nokii 3310.

Dziś Budżet Obywatelski w Gdyni wciąż działa, ale trudno mówić o tym samym społecznym poruszeniu, które towarzyszyło jego narodzinom. Obowiązkowe minimum finansowe gwarantuje istnienie projektu, ale nie gwarantuje emocji. By przywrócić dawną energię, potrzeba czegoś więcej niż kolejnej, urzędniczej kampanii informacyjnej. Potrzeba świeżych pomysłów, które pokażą, że głos mieszkańca naprawdę ma moc – że BO to nie tylko coroczna ankieta, lecz realne narzędzie do zmieniania miasta, w którym żyjemy.

Na razie jednak wygląda na to, że Budżet Obywatelski w Gdyni przeszedł drogę od obywatelskiego święta do prawnego obowiązku – i to jest największa porażka idei, która miała być symbolem lokalnej demokracji.

Scroll Up